ryzyko walutowe

Coraz słabszy złoty sprawia, że dla importerów sytuacja jest niewesoła. Można jednak powalczyć o lepszy kurs walut. Podpowiadamy, jak i gdzie można to zrobić.

Wyobraźmy sobie konkurs skoku o tyczce, w którym poprzeczka, już i tak zawieszona wysoko, podnosi się w trakcie rozbiegu zawodnika i nie wiadomo, na jakim poziomie zaraz się znajdzie. Konkurencja dla ludzi o stalowych nerwach? W tak niestabilnej sytuacji działają dziś importerzy. A to przecież „tylko” jeden z elementów budujących niepewność. Swoje dokładają ceny energii i paliw, koszty pracy, rosnące ceny i ograniczona dostępność materiałów, półproduktów, urządzeń, koszty transportu (zwłaszcza frachtu morskiego), do tego dochodzą koszty obsługi ewentualnych kredytów inwestycyjnych itd.

W takiej sytuacji firmy zwykle zaczynają ograniczać koszty operacyjne lub wstrzymują się z inwestycjami. Wszystko to kosztem swojego rozwoju. Pole manewru jest też na rynku walut, na dodatek tu nie trzeba z niczego rezygnować.

Kto się cieszy, a kto martwi

Z obecnej pozycji złotego na międzynarodowym rynku walutowym cieszyć się mogą tylko ci przedsiębiorcy, którzy całość kosztów ponoszą w polskiej walucie, a obroty – przynajmniej w jakiejś części – realizują w euro lub dolarach. Dla nich słabszy złoty oznacza po prostu wyższe dochody – w każdym razie nominalnie – bo za każde euro otrzymuje się więcej polskiej waluty. Mają też możliwość wzmacniania pozycji konkurencyjnej poprzez obniżanie ceny na rynku zagranicznym.

Jednak jeśli koszty produkcji czy działalności danej firmy są uzależnione od towarów lub surowców importowanych – a tak jest bardzo często – to sytuacja wygląda inaczej. Siła nabywcza złotego spada, więc trzeba wydać więcej pieniędzy, by kupić zagranicą to samo lub tyle samo dóbr. W mikroskali problem zna każdy, kto w tym roku wyjechał lub planuje wyjazd na wakacje do innych krajów.

Przedsiębiorcy mają jednak dylematy innego rodzaju, w tym prawdopodobnie najważniejszy: czy wyższe koszty transakcyjne wziąć na siebie, czy przerzucać na klientów? Obie opcje mają swoje granice.

Piotr Szpunar, dyrektor Departamentu Analiz i Badań Ekonomicznych NBP, już na początku marca tego roku mówił, że notowania złotego do euro są na progu średniej opłacalności importu, a przekraczają ten próg w przypadku dolara. A przecież w tej chwili – pod koniec lipca 2022 roku – złoty w stosunku do euro jeszcze się osłabił, a dolar jest w ogóle najdroższy w historii.

Już grosze robią różnicę

Ryzyka walutowego uniknąć się nie da, ale o lepszy kurs euro czy dolara można powalczyć. Jak? Najlepiej unikać banków, w których kursy walut są niezbyt korzystne (dokładniej: banki ustalają tzw. spread, czyli różnicę między kursem kupna a kursem sprzedaży na dość wysokim poziomie), a koszty transakcyjne wysokie (w tym prowizja). Korzystniejsze kursy proponują kantory internetowe.

– Średni kurs wymiany, jaki proponujemy, jest o ok. 8% lepszy niż w bankach. Przy większych sumach różnicę robi już minimalna różnica w cenie, nawet o 1 grosz. Jesteśmy również otwarci na negocjacje indywidualnych warunków transakcji, dopasowanych do potrzeb danej firmy – mówi Jakub Balcerzak, doradca biznesowy Amronet.pl, innowacyjnej platformy walutowej.

Jak to możliwe?

Wynika to z przyjętego przez Amronet modelu działania. Przede wszystkim kurs jest tu ustalany na podstawie ofert użytkowników, a nie kursu NBP. Kantor sam nie ustala też spreadu, a tylko prowizję w wysokości 0,02-0,22%. Poza tym, jest to w tej chwili jedyny kantor internetowy oferujący darmowe przelewy walutowe zarówno w Polsce, jak i zagranicą. Waluta kupiona poprzez platformę jest po prostu przelewana na wskazane przez klienta konto, w dowolnym miejscu na świecie. Pewnym ograniczeniem jest tylko fakt, że można w ten sposób wymienić tylko cztery waluty: dolar amerykański, funt brytyjski, frank szwajcarski i euro. Z drugiej strony, polscy przedsiębiorcy w zdecydowanej większości korzystają właśnie z tych walut w transakcjach z partnerami z zagranicy.